Jackowe wspomnienia

Historyjki i anegdotki



Kpt.Jacek Pawluk


W szpitalu w Fort Lauderdale na Florydzie stoi pomnik „Drzewo Życia” upamiętniający tych, którzy umierając, oddali swoje organy ludziom czekającym na przeszczep. I chociaż Jacek Pawluk zginął dziesięć lat temu, to jednak wciąż żyje. W pamięci rodziny, przyjaciół, ale także obcych ludzi - Amerykanów, którzy zawdzięczają życie polskiemu kapitanowi.

Marian Pawluk , zapalony żeglarz, zabierał synka na maleńkiego Kaczorka, którego sam zbudował. Skutecznie zaszczepił kilkuletniemu Jackowi miłość do żeglowania, jednak początkowo nie chciał słyszeć, by Jacek związał swoją zawodową przyszłość z wodą. Marzył, żeby junior poszedł w jego, inżyniera, ślady, a żeglarstwo miało pozostać tylko ulubionym rodzinnym hobby. Jacek był jednak uparty...

Szybko zdobywał kolejne stopnie żeglarskie. W wieku czternastu lat był już po egzaminie na sternika jachtowego i musiał czekać dwa lata , bo żeby dostać patent trzeba było mieć ich minimum szesnaście. Na kursie w Trzebieży poznał Janusza Białkowskiego, który wkrótce został szefem bazy regatowej w Zegrzu i szkolił Jacka oraz jego kumpli. Wyszkolił ich całkiem nieźle, bo Jacek z powodzeniem startował w rozmaitych regatach , zdobywając między innymi tytuł wicemistrza świata w klasie Micro, a jego przyjaciel Tomek Kurdziel został członkiem olimpijskiej kadry narodowej Norwegii.

Jacek przesiadał się na coraz większe jachty i coraz częściej marzył o dalekich rejsach, nie tylko pod żaglami. Mimo sprzeciwu ojca, postanowił zdawać na wydział nawigacyjny Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Latem 1981 roku, przechadzał się po nabrzeżu basenu jachtowego im. Generała Mariusza Zaruskiego, czekając na ogłoszenie wyników egzaminu wstępnego. Przy kei stał „Sagittari”, jacht Akademickiego Klubu Morskiego. Załoga przygotowywała się do rejsu w fińskie szkiery. Jacek podszedł bliżej i zagadał do krzątającej się na pokładzie dziewczyny. Już po kilku minutach rozmowy wiedzieli, że chcą być razem. I chociaż ona popłynęła w szkiery na „Sagittari”, a on w rejs kandydacki na „Darze Pomorza”, równo rok później Jacek oświadczył się Ilonie i, jak to się mówi – został przyjęty . Od tego czasu żeglowali we dwoje. W wieku 28 lat, w 1986 roku Jacek zdobył patent Jachtowego Kapitana Żeglugi Wielkiej. Dowodził różnymi jachtami, zaliczał kolejne tysiące mil w bliższych i dalszych rejsach. W tamtych czasach państwo Pawlukowie snuli plany wokółziemskiego rejsu, a także systematycznie powiększali skład swojej załogi. W 1985 na świat przyszedł Kubuś (dzisiaj też kapitan i świetny regatowiec), dwa lata później Magda, a w 1994 najmłodsza, Ania, też oczywiście żeglarka od pieluch. Jacek zaczął budować stalowy jacht, który miał przetrwać nawet najtrudniejsze warunki. I pewnie zrealizowałby swoje marzenie, gdyby nie… złodziej, zapewne jakiś zbieracz złomu, który pewnej nocy po prostu ukradł zarówno stalowy kadłub jak i wyposażenie jachtu. Jacek jednak nie przestał marzyć o dalekich rejsach i żeglował coraz więcej, coraz częściej i coraz dalej. Oprócz sportowych, zrobił także uprawnienia zawodowe. W Wyższej Szkole Morskiej zdobył dyplom nawigatora, czym zyskał sobie uznanie ojca, który już nie protestował przeciwko wyborom życiowym Jacka i był z niego bardzo dumny.



Kiedy Romek Paszke przygotowywał się do The Race, Jacek czasami wyręczał go i dowodził na Warcie-Polpharmie podczas przelotów. A po The Race, kiedy katamaran stacjonował na Wyspach Kanaryjskich, Jacek był skipperem podczas okrążenia Gran Canarii pod żaglami w rekordowym czasie (niewiele ponad 13 godzin). Do dziś w marinie Muelle Deportivo de Las Palmas wisi tabliczka upamiętniająca ten wyczyn.



Stale podnosił swoje kwalifikacje zawodowe, zdobywając kolejne certyfikaty, zarówno polskie jak i brytyjskie oraz amerykańskie. Głowa boli od samego czytania ich nazw: OOW STCW 95, Officer in Charge of a Navigational Watch Certificate 500GT, Certificate of Equivalent Competency (CEC) OOW nadawane przez MCA (Maritime and Coastguard Agency). Dyplomy STCW: Certyfikat GMDSS GOC, Certificate of Advanced Shipboard Fire Fighting - MCA Masters, Certificate of Training in Medical First Aid, Certificate of Proficiency in Medical Care aboard Ship - MCA Masters, Certificate of Safety Training and Personal Survival Techniques, Certificate of Proficiency in Ship Stability - MCA Masters, Certificate of Seamanship and Meteorology - MCA Masters, Certificate of Proficiency in Business & Law – MCA Masters, Certificate Master less 500GT(Yachts), Navigtion,ARPA&Radar Simulator- MCA Masters, Certificate of Radar Operator & Plotting course, Certificate of ARPA Operator, Certificate of Proficiency in Survival Craft & Rescue Boats, Certificate of Personal Safety and Social Responsibilities. Uff… Jacek naprawdę miał wiedzę ogromną, a przyswojenie tej wiedzy kosztowało go wiele czasu, lecz i pieniędzy za kursy, które musiał zaliczyć. By na nie zarobić , zatrudnił się w stoczni jachtowej w Fort Lauderdale i ciężko pracował fizycznie.

Był październikowy dzień 2006 roku. Obudził mnie sygnał przychodzącego od Jacka sms-u. „Zdałem!” – napisał. Szybko włączyłem Skype’a i pogratulowałem Kapitanowi, bo było czego. To był niebywale ciężki egzamin, na stopień Master (Yachts) - Less than 3,000GT. Z tym patentem , honorowanym na całym świecie, Jacek mógł już dowodzić dosłownie każdą pływającą jednostką , zarówno żaglową jak i motorową. Cieszył się tak bardzo, że postanowił podzielić się tą radością nie tylko z rodziną i kumplami z Polski, do których wysłał sms-y. Poszedł do stoczni, w której już nie pracował, ale miał w niej, jak wszędzie gdzie się pojawiał, przyjaciół. Poprosili go o pomoc. Jacek spadł z rusztowania ustawionego przy remontowanym jachcie. Tak niefortunnie, że uderzył głową w jakiś wystający stalowy bolec. Zapadł w śpiączkę, z której już się nie obudził. Rodzina Jacka zgodziła się na pobranie jego organów. Do „Drzewa życia” florydzkiego szpitala dołączono kolejną gałązkę, z nazwiskiem Jacka.

Ilona i Kubuś , wioząc z USA do Polski urnę z prochami Jacka, wpadli na pomysł, by uczcić jego pamięć regatami. Tomek Kurdziel , serdeczny przyjaciel Jacka od najmłodszych lat, wymyślił nazwę. W tym roku odbył się już dziesiąty Memoriał Kapitana Jacka Pawluka. Z roku na rok przybywa uczestników tych regat. Jacek naprawdę był wyjątkowym człowiekiem…

Krzysztof Siemieński



1. Eklerki.
Było to dawno temu, jak z Magdą byliśmy bardzo mali. W domu na Ursynowie mieliśmy wizytę gości, którzy przyjechali niespodziewanie. Magda, ja i tata poszliśmy więc po eklerki do cukierni naprzeciwko naszego bloku. Tata kupił wszystkie ostatnie eklerki w cukierni i wsadził je w kartonowe pudełko. Aby wrócić do naszego bloku idąc z cukierni musieliśmy przejść przez jezdnię. Tata niósł Magdę na rękach, trzymając eklerki w drugiej. Tak się akurat złożyło, że będąc na pasach nagle pojawił się wariat drogowy, który gnał na złamanie karku w swoim starym polonezie. Ojciec tak się tym zdenerował – i słusznie, bo on z dwójką małych dzieci na pasach, a wariat grzeje ile wlezie – że przycelował eklerkami i walnął prosto w przednią szybę gnającego wariata. Najlepsze jest to że wariat chyba był tak przerażony, że pojechał bez słowa dalej. Ale eklerek już nie mieliśmy

2. Merol bez świateł.
Wracaliśmy w nocy z Gdańska starym, brązowym mercedesem. Była typowa późno-jesienna pogoda, zimno, czasem deszcz i silny wiatr. Tradycyjnie jechaliśmy „siódemką” z Gdańska do Warszawy. Jednak ta podróż miała być inna – okazało się, że w merolu tym razem nie działa alternator - ładowanie akumulatora. Tata nie zastanawiał się długo. Właściwie wymyślił plan na dalszą podróż na poczekaniu, dalej jadąc. Ponieważ był to diesel, mogliśmy utrzymać pracujący silnik, ale każde włączenie wycieraczek, świateł, kierunkowskazów itp. powodowało spadek napięcia i odpalenie alarmu („system” pewnie myślał, że ktoś próbuje wyłączyć alarm się do auta przez odpięcie akumulatora). Ponieważ alarm odcinał po pewnym czasie dopływ paliwa nie można było jechać na odpalonym alarmie. Jechaliśmy więc bez świateł, bez wycieraczek, bez ogrzewania i bez radia Trzymając się zwykle za jakimś innym autem. Tylko jak sporadycznie mijaliśmy patrol policji, stojący na poboczu, odpalaliśmy światła, alarm od razu się załączał. Ciekawe jakie mieli miny :D

3. Bez silnika
To było po rejsie Warty-Polpharmy w regatach The Race 2000. Warta stała wtedy w Gdyni i dowodził nią Tata. Organizował krótkie i dłuższe rejsy po zatoce, byliśmy też w Kłajpedzie. Tego dnia mieliśmy akurat grupę osób na rejsie po zatoce, z finałem na Motławie w Gdańsku. Silnie wiało, a Warta-Polpharma nawet bez żagli była bardzo podatna na podmuchy wiatru przez wysoki maszt o dużej powierzchni. Kończąc rejs na Motławie, manewrowaliśmy na silniku i musieliśmy zawrócić o 180’, a następnie zacumować niedaleko gdańskiego Targu Rybnego. Niestety, jeden z żółtodziobów puścił cumę do wody i wkręciła się w śrubę. Ojciec wyłączył silnik żeby nie spowodować zatarcia. Nie mieliśmy więc silników, płynęliśmy szybko, około 10 węzłów w stronę mostu przy Zielonej Bramie w ciasnym przejściu Motławą (Warta-Polpharma, jako katamaran, była bardzo szeroka). Tata jak nic się nie stało, ze stoickim spokojem kazał owinąć cumę na największym kabestanie na rufie, wydając polecenie dania trochę luzu i przygotowania pętli na końcu liny . Następnie wykonał majstersztyk – zakręcił Polpharmą w miejscu, na wysokości Ołowianki, w ciasnym kanale. Wytracił tym samym trochę prędkości, ale wciąż była znaczna. Celując idealnie równolegle do kei, wydał komendę rzucenia liny na jeden z polderów i zablokowania jej w kabestanie. Szarpnęło mocno. Polpharma jak z obrazka stała przy pomoście, idealnie na swoim miejscu. Niektórzy bili brawo!

4. Jacht tonie.
Historyjka miała miejsce w trakcie kręcenia dokumentu - filmu fabularyzowanego pt.”Wielkie Ucieczki” o Polakach, którzy w spektakularny sposób uciekli z PRLu. Odcinek ten dotyczył żeglarza, który na małej łódce klasy Hornet przepłynął przez Bałtyk z Polski do Szwecji. Tata prowadził jacht „Scamp”, którym zabezpieczaliśmy żaglówkę i na którym gościliśmy ekipę z TVN, kręcącą odcinek. Od samego momentu wyjścia na otwarte morze warunki były dosyć ciężkie – żegluga pod waitr, siła ok.5-6 B i wysoka fala. Ekipa telewizyjna zmagała się nie tylko z niestabilnymi ujęciami, ale również z samymi sobą - każdy dostał choroby morskiej. Tata jak zawsze – zero choroby i dzielnie sterował Scampem. Na pokładzie był prawie przez cały czas, z małymi przerwami na nawigację. Płynęliśmy od 6 rano. Około 3 w nocy (Tata cały czas na posterunku, koordynował wszystko z pokładu), w odległości około 50 mil od Szwecji żaglówka zaczęła tonąć – dno drewnianego Horneta prawdopodobnie się rozszczelniło i przepuszczało coraz więcej wody. Tyle, że burty zrównały się z powierzchnią wody. Tata bez długiego zastanawiania, mimo nacisków ekipy na kontynuację, zdecydował o podjęciu załogi z tonącego jachtu na pokład. Dodatkowo, podjął próbę uratowania tonącej żaglówki – jak się okazało skuteczną – przywiązany za rufą jacht bez ludzi i sprzętu, z otwartymi pompkami ciśnieniowymi szybko pozbył się wody. Pod spinakerem wracaliśmy do Gdyni bez żadnych strat, z ciekawą historią na taśmach.

Starsze i nowsze fotografie Jackowe